Użytkownicy ekosystemu Apple podnoszą w dyskusjach o wyższości macOS i iOS nad rozwiązaniami konkurencji dość niespójne argumenty. Jednymi z kluczowych są wręcz „mistyczne” doświadczenia użytkownika, których na dobrą sprawę nikt nie chce sprecyzować, a szkoda. Przeczytajcie więc o tym, jak widzi kwestię ekosystemu ktoś, kto siedzi w nim od kilku dobrych lat. Uwaga! Ortodoksyjni Sadownicy mogą poczuć się urażeni.
Przy okazji premiery nowych iPhone’ów porównywanych do golarek czy kuchni indykcyjnych, na Apple wylało się wiadro hejtu. Fakt, producent popłynął, nie pierwszy raz, z kwestią wyceny swoich urządzeń, ale ja mu się wcale nie dziwię. Urządzenie jest warte tyle, ile ktoś jest w stanie za nie zapłacić. Skoro dość kontrowersyjny iPhone XR rozchodził się w ostatnim czasie niczym ciepłe bułeczki, strategia koncernu zwyczajnie się sprawdza. Podobnie wygląda kwestia MacBooków, które są co prawda drogie, ale wiele osób kupuje je z uwagi na tytułowy user experience. Jak to jest naprawdę z tymi doświadczeniami, magią Apple i nieprzyzwoitą wygodą? Już tłumaczę.
Spowiedź wyznawcy Apple
Od kilku dobrych lat korzystam zarówno prywatnie, jak i zawodowo z dość skromnego, ale jednak ekosystemu urządzeń Apple, na który składają się zawsze MacBook (aktualnie Pro) oraz iPhone. Przeważnie celuję w możliwie aktualne komputery oraz smartfony, ale nie jestem krezusem i muszę nieco studzić zapał, wybierając w miarę „rozsądne cenowo” modele. Urządzenia sygnowane logo nadgryzionego jabłka na obudowie są przyjemne w odbiorze, świetnie wykonane, ale twierdzenie, że zjadają konkurencyjne rozwiązania jest nie na miejscu. Na rynku znajdę co najmniej kilka ciekawszych propozycji w podobnych, a nawet niższych cenach. Ba, niektóre z nich będą kapitalnie zaprojektowane i przyćmią iPhone’a. Nie bedą jednak tak wygodne dla osoby, która przywykła do tego, że sprzęt zwyczajnie działa.
iPhone oraz MacBook faktycznie zapewniają stabilność, która w przypadku Androida i Windowsa jest mocno dyskusyjna. „Przerobiłem” ogrom sprzętu i mogę podpisać się pod tym rękoma i nogami. Jeśli ktoś przywyknie do ograniczeń platform systemowych Apple, poczuje się jak w sobotni poranek po przebudzeniu. Spokojnie, bez zbędnego stresu, z całkiem przyjemną perspektywą na najbliższy czas. Sprzęt nie zaskoczy was nieprzyjemnym grymasem w najmniej odpowiednim momencie, zaś same aplikacje wyglądają i często również działają lepiej niż pod Windowsem czy Andoroidem. To wszystko prawda, ale czynienie z wygodny użytkowania „wyznania” to jakaś komedia.
Serio, należę do grona fanów Apple i bronię firmę na wielu frontach, jednak nie mam klapek na oczach i zdaję sobie sprawę z tego, że iPhone’y, iPady czy MacBooki nie dostarczają żadnych duchowych doświadczeń. To wygodny, dość kosztowny sprzęt, który z uwagi na prostotę i wygodę działa tak, jak działać powinien każdy sprzęt elektroniczny. Dlaczego rozwiązania Apple niemal zawsze działają bezbłędnie (pomijam kwestie sofware’owo-hardware’owe)? To proste — w większości przypadków są inspirowane na rozwiązaniach, które konkurencja stosuje od roku, dwóch, a nawet trzech lat. Różnicą jest to, że Sadownicy mają czas na dopracowanie danej technologi, którą następnie nazywają PRO, XDR, Super, Liquid itd. Innowacja? Owszem, ale jedynie w oczach użytkowników ekosystemu.
Reasumując — ekosystem Apple to nie magia, nie jednorożce i nie doświadczenia, których nie można porównać z tymi płynącymi z użytkowania konkurencyjnych narzędzi. Sprzęt, usługi oraz systemy giganta z Cupertino są zwyczajnie uzależniające w swojej wygodzie, które to uczucie potęgowane jest przez sprawny marketing. Kto jak kto, ale Apple działa w tej kwestii mistrzowsko. Chyba każdy z nas spotkał się ze stwierdzeniem, że iPhone czy MacBook jest Sexy? To działa.
Pora na fakty
Skoro zdecydowałem się nieco zaatakować tytułową „magię”, dlaczego nie porzucę w diabły ekosystemu i nie przesiądę się na konkurencyjne produkty? Powodów jest kilka i jak sądzę, trzymają one „w Sadzie” podobnych mi użytkowników.
Jednym z powodów jest oszczędność czasu i nerwów. W przypadku Windowsa borykałem się z ciągłymi problemami ze sterownikami, czego na macOS nie uświadczyłem. Aktualizacje na Windowsie to istne Lotto i nigdy nie ma pewności, która funkcja się wysypie. Mój MacBook przeprowadza update właściwie bez mojego udziału i zawsze wraca do tego samego miejsca, w którym skończyłem pracę.
iPhone traci na wartości stosunkowo wolno, jeśli zestawimy go z szeroko pojętym rynkiem Androida, a co za tym idzie, odsprzedaż smartfonów Apple jest bardziej opłacalna. Cieszą mnie również programy naprawcze i choć miałem okazję skorzystać tylko z jednego, mój problem został rozwiązany w około 24 godziny. Kiedy borykałem się z awarią jednego ze sprzętu Sony, na rozwiązanie czekałem łącznie 1,5 miesiąca i byłem odsyłany do kilku różnych miejsc.
MacOS i iOS dopełniają się, co widać przy wymianie plików, idealnej synchronizacji etapu działań w poszczególnych aplikacjach, a także w usługach, których, nad czym ubolewam, Android nie posiada. Wszystko zostało zaplanowane tak, by nie sprawiać użytkownikowi trudności i to mnie zwyczajnie urzekło. Prawdą jest również to, że wydałem sporo na aplikacje dla wspomnianych platform, a więc permanentna przesiadka wiązałaby się ze znacznym (dla mojego portfela) kosztem.
Wiedźmiński Gwint trafi do Apple Store jeszcze w październiku
Mógłbym wymieniać zalety godzinami. No dobrze, pewne zamknąłbym się w kilkunastu minutach, ale za nic w świecie nie będę wam wmawiał istnienia magicznego user experience, którego rzekomo nie rozumiecie, hejtując Apple. Równie dobrze mógłbym odnaleźć się w ekosystemie Google, kupując flagowego Chromebooka oraz smartfona z serii Pixel. Wybór narzędzia to tylko wybór i nie ma sensu dobudowywać do niego ideologii.
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.