Vivo Wireless Sport to słuchawki Bluetooth na pałąku, które łączą trącącą myszką konstrukcję z implementacją LDAC, zaskakująco świeżym brzmieniem i kuszącą ceną. Czy w dobie modeli True Wireless słuchawki z pałąkiem na szyję mają sens? Oto nasz test.
Przy okazji oczekiwania na Vivo Wireless Sport uśmiałem się sam z siebie – dawno nie wypatrywałem przesyłki z taką ciekawością. Na papierze Vivo prezentuje się co najmniej oryginalnie i już tłumaczę, dlaczego tak uważam:
To właśnie ta ostatnia cecha sprawia, że Vivo gra na nosie niemal większości konkurentów – dość wspomnieć, że tak dobre słuchawki jak Jabra Elite 85t (zobacz test Jabra Elite 85t) czy tańsze i pozbawione ANC Liberty Air 2 (recenzja Soundcore Liberty Air 2) nie mogą pochwalić się implementacją LDAC.
Mamy więc do czynienia z przedziwną mieszanką archaicznej konstrukcji (trzeba powiedzieć to jasno – w dobie TWSów za kilkadziesiąt złotych mało kto sięgnie po słuchawki „bezprzewodowe” z pałąkiem) i ponadprzeciętnych możliwości pod względem przepustowości danych, przewyższających aptX HD mniej więcej dwukrotnie.
Dodajmy, że dla LDAC niestraszna jest rozdzielczość 24bit/94kHz, co czyni go teoretycznie idealnym partnerem dla Tidala i streamingu w MQA.
Przypomnę raz jeszcze, że mówimy o słuchawkach kosztujących obecnie około 200 zł, choć na przykład w Play (o dziwo te słuchawki znajdziemy w ofercie operatora) ciągle trzeba zapłacić za nie 299 zł.
Sprawdzamy, czy LDAC i cena potrafią na tyle osłodzić budowę Vivo, że warto je kupić zamiast analogicznie wycenionych słuchawek True Wireless?
Słuchawki oferują całkiem ciekawą specyfikację: choć bateria nie powala na kolana pojemnością (129 mAh), a na pokładzie mamy LDAC, to słuchawki zapewniają do 12 godzin pracy przy głośności ustawionej na połowę skali.
Powiem od razu, że Vivo nie poskąpiło na mocy i nawet połowa skali pozwala na komfortowy odsłuch, więc nie jest to tak częsty przypadek danych opartych na laboratoryjnych testach, które z rzeczywistością mają niewiele wspólnego.
Z dostępnością kodeka LDAC większość użytkowników nie będzie miała najmniejszego problemu – od 8ej wersji Androida jest on zaszyty w systemie. Poza tym słuchawki obsługują SBC i AAC, więc mamy tu wszystko, czego potrzeba do współpracy z dowolnymi urządzeniami.
Vivo Wireless Sport otrzymujemy w sporym opakowaniu, które skrywa zgrabnie ułożone same słuchawki, dość krótki przewód ładujący USB-C >USB, 3 pary silikonowych gumek w różnych rozmiarach i dodatkowe płetwy, pozwalające stabilizować słuchawkę w uchu.
Konstrukcją tego modelu Vivo nie odkryło Ameryki – dość wspomnieć, że (swoją drogą również stanowiący ciekawy wybór) Xiaomi Neckband (recenzja Xiaomi Mi Bluetooth Neckband) wyglądał niemal identycznie.
Nie bez powodu przywołuję właśnie Xiaomi, ponieważ mimo dobrych materiałów i jakości wykonania przegrywa on w tych kategoriach z Vivo i to jest różnicą, którą zauważycie od razu przy pierwszym kontakcie ze słuchawkami.
Vivo stawia na detal:
Podobnie zadbano o „wnętrze” słuchawki – znajdziemy tam metalową (a więc trwałą) siateczkę zabezpieczającą, a nie zwykłą tkaninę, lubiącą się odklejać. Podoba mi się skok przycisków do obsługi sterowania (jest wyraźny i potwierdza działanie wyczuwalnym kliknięciem) i ich dobre rozplanowanie.
Mam wrażenie, że sam pałąk również został wykonany z przyjemniejszego w dotyku materiału, niż zwykła guma – jest bardziej miękki i lekko satynowy, nie powoduje dyskomfortu ani żadnych reakcji alergicznych nawet przy kilkugodzinnym użytkowaniu.
Vivo wykonało tu kawał solidnej roboty i zarówno jakość materiałów, jak wykonania stoi na wysokim poziomie.
Początkowo miałem wrażenie, że z racji konstrukcji Vivo mogą mieć problemy ze stabilnością na szyi. Nic z tych kwestii: urządzenie jest świetnie wyważone i zaskakująco lekkie (ponad 25% lżejsze niż już chwalone za wygodę Xiaomi Neckband), przez co w zasadzie możemy zapomnieć, że mamy je na sobie.
Po prawej stronie, w aluminiowej pokrywie, znajdziemy panel sterowania z fizycznymi przyciskami, diodą i otworem mikrofonu, po lewej – baterię. Silikonowy pałąk łączy te elementy i jest na tyle wygodny, że nawet dłuższe korzystanie ze słuchawek nie będzie problematyczne.
Po prawej stronie słuchawek znajdziemy 4 przyciski, które pozwalają na bezproblemowe sterowanie urządzeniem:
Jakość połączeń głosowych jest bez zastrzeżeń, choć muszę powiedzieć, że nie zauważyłem specjalnie działania filtrowania szumów otoczenia (cyfrowy algorytm), którym chwali się producent na swojej stronie.
Za to na plus pasywne wyciszanie, które bez problemu radzi sobie z odgłosami pisania na mechanicznej klawiaturze – mała rzecz, a cieszy.
Bateria działa tak, jak zapewnia producent – można naładować słuchawki rano i korzystać z nich przez cały roboczy dzień, ale … No właśnie, pojawia się pewien problem, związany z tym, że magnesy spinające słuchawki mają za małą moc i łatwo je przypadkowo rozłączyć, co spowoduje niepotrzebne drenowanie baterii.
Reasumując: Vivo Wireless Sport to urządzenie zapewniające sensowną obsługę, dobry czas pracy na jednym ładowaniu, stabilne, głośne i wyraźne połączenia głosowe, odczuwalną pasywną izolację od hałasu otoczenia.
Vivo Wireless Sport to jedne z najprzyjemniejszych zaskoczeń, jakie sprawiły mi recenzowane słuchawki w ostatnim półroczu. Musze jednak przyznać się do pewnej kwestii: z marką Vivo nie miałem dotąd osobiście do czynienia i byłem dość sceptyczny co do jej podejścia w kwestii jakości produktów.
Mówiąc najprościej: sama implementacja LDAC to dopiero początek drogi i sytuacja mogła tu być podobna, jak choćby w przypadku wielu dalekowschodnich słuchawek, które mimo zastosowania aptX grały ekhem… mizernie.
Na szczęście Vivo obrało kurs na brzmienie, a nie jedynie chwalenie się zastosowanymi technologiami. Usłyszymy to od pierwszego kawałka, bo zestrojenie nie pozostawia najmniejszej wątpliwości, że postawiono na plastyczność i efektowność.
Co najważniejsze, Vivo udała się trudna sztuka balansu: choć słuchawek nijak nie można określić jako neutralnych, to ich rozrywkowe nachylenie jest na tyle uniwersalne i pozbawione charakterystycznego dla tańszych modeli kocykowatego nalotu, że niestraszna im właściwie żadna muzyka, od filmowej, klasyki, rocka po ostry rave.
To jedne ze słuchawek, które u każdego, kto nie jest ortodoksem zbalansowanego brzmienia, wywołają bezwarunkowy uśmiech. Najzabawniejsze jest to, że Vivo mogą pochwalić się czymś, co dotąd występowało jedynie u najlepszych – czyli jędrnym, przyjemnie miękkim ale nie kluchowatym, potrafiącym naprawdę nisko zejść i zawibrować w stylu znanym z Jabry (zobacz test Jabra Elite Active 75t) basem!
Kojarzycie główną linię melodyjną z „Coś” Carpentera? Nadająca ton partia gitary basowej i syntezatory brzmią tu tak, że niemal dosłownie potrafią zahipnotyzować. Wireless Sport nie boją się niskich tonów w żadnej postaci – czy będzie to partia z „Body Language” Queen, czy potężny kop „All Nightmare Long” Metalliki, bas zawsze będzie energetyczny, żywy, wielopłaszczyznowy i nie zacierający pozostałych elementów pasma.
Ciekawym doświadczeniem jest używanie Vivo do odsłuchu muzyki poważnej: tu ponownie słuchawki zaskakują, świetnie radząc sobie choćby z sekwencją Stabat Mater w wykonaniu Andreasa Scholla. Oczywiście nie jest to poziom słuchawek otwartych, oferujących coś, co dla dousznych modeli będzie zawsze poza zasięgiem, czyli przestrzeń i scenę – mimo to dobra stereofonia pozwoli nam stworzyć pewną iluzję, która sprawdzi się co najmniej dobrze.
Podobnie przedziwne mieszanki gatunków w rodzaju eurodisco z żywym instrumentarium (choćby niektóre kawałki Leningradu, w których dyskotekowe rytmy sąsiadują z tradycyjną sekcją dętą, męską melorecytacją i kobiecymi chórkami) brzmią rewelacyjnie i zwyczajnie trudno utrzymać przy nich tyłek na fotelu.
Spędziłem z tym modelem sporo czasu i w zasadzie nie znalazłem takiego gatunku muzyki, w którym mógłbym powiedzieć, że Vivo sobie nie radzą. Na pewno ich żywiołem jest muzyka pełna energii – co zresztą jest zgodne z ich przeznaczeniem, bo nie zapominajmy, że to słuchawki sportowe – i w takiej sprawdzą się bez dwóch zdań.
To słuchawki, które można polecić z czystym sumieniem osobom przedkładającym możliwości brzmieniowe słuchawek i ich cenę nad nowoczesną konstrukcję.
Vivo zagrało ryzykownie, szukając kompromisów pomiędzy implementacją LDAC, niską ceną, jakością wykonania, zestrojeniem i budową – śmiem twierdzić, że opłaciło im się to o wiele lepiej, niż wypuszczanie zachwycających designem słuchawek True Wireless (TWS Neo, które niebawem doczekają się odrębnego testu).
Model Wireless Sport jest pozbawiony „wąskiego gardła” w postaci standardowych kodeków i w swojej klasie cenowej zaskakuje uniwersalnym, rozrywkowym i niezwykle energetycznym brzmieniem, któremu niestraszne metalowe wygibasy, ravowe rytmy czy muzyka klasyczna.
Dodajmy do tego proste i sprawnie działające sterowanie, rozsądną baterię z szybkim ładowaniem, bajer w postaci autopauzy po złączeniu słuchawek czy dobrze realizowanie połączenia głosowe, a okaże się, że Vivo pozytywnie zaskoczą jeszcze niejednego użytkownika.
Jeśli uważasz, że słuchawki z pałąkiem na szyję to dla Ciebie optymalna konstrukcja i szukasz modelu oferującego ponadprzeciętny stosunek cena-jakość-brzmienie, wypróbuj Vivo Wireless Sport.
ZALETY
|
WADY
|
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.
Nie tylko OPPO Find X8 Pro był gwiazdą dzisiejszej premiery. Wraz z nim debiutował OPPO…
Być może zbyt surowo oceniłem flagowce pracujące na procesorze Snapdragon 8 Elite. Są gorące, ale…
Epic Games Store znów rozdaje nową grę za darmo. Tym razem jest mrocznie i tajemniczo.…
Do globalnej premiery zmierza POCO F7 oraz POCO F7 Ultra. Certyfikacja smartfonów Xiaomi to świetna…
HONOR 300 na zdjęciach prezentuje się zjawiskowo. To będzie wyjątkowo cienka brzytwa, która nie przekroczy…
Oto oficjalny wygląd nowego Xiaomi, którego będziemy często polecać. Nazywa się Redmi K80, choć do…