Od premiery Nothing Ear minęła chwila, jednak spokojnie – nie zapomniałem o tym, by je dla Was zrecenzować. Czy nowy przetwornik w starej obudowie zrobi różnicę? Zapraszam na test Nothing Ear!
Nie ma co ukrywać, że firma Carla Pei radzi sobie w segmencie audio całkiem sprawnie. Przez moje ręce przeszły już Nothing Ear (stick), a także Nothing Ear 2. Premiera dwóch nowych par TWS-ów oczywiście nie pozostaje mi obojętna, dziś z kolei zajmiemy się jednak tymi droższymi.
Nie przedłużając, oto test Nothing Ear, słuchawek, które mają wyznaczać poziom w swoim budżecie!
Już kolejny raz, przy okazji następujących po sobie testach słuchawek bezprzewodowych, zacznę od tego, że mamy do czynienia z produktem, który nie należy do niskiej półki cenowej.
Mówiąc konkretniej, Nothing Ear startują z pułapu 679 złotych, czyli praktycznie tego samego, co poprzednik w postaci „dwójek”. Bazując na doświadczeniach, sądzę, że może się obronić przy takiej wycenie, jednak oczywiście biorę pod uwagę scenariusz, w którym ocena nie będzie tak dobra.
Co w takim razie się zmieniło, oprócz strategii nazewnictwa? Przyjrzyjmy się technikaliom nowych TWS-ów.
Oprócz tego warto wspomnieć, że mamy do czynienia z przetwornikiem ceramicznym, a także z obecnością zintegrowanego asystenta głosowego. Ten z kolei oparty został o ChatGPT i będzie dostępny również w innych słuchawkach tego producenta.
Nothing nadal utrzymuje tradycję, w której unboxing ich produktów ma być preludium do „wzniecenia” zadowolenia z zakupu ich produktu. I można powiedzieć, że to się udaje. Problem jednak może pojawić się, gdy już dotrzemy do całej zawartości.
Tutaj otrzymujemy:
I tyle. Moim zdaniem jest to marny zestaw, przydałaby się jeszcze jedna para tipsów, albo w tym samym rozmiarze, co standardowo (M), albo w kolejnym rozmiarze, typu XS. Wyposażenie więc nie daje już tak pozytywnego wrażenia, jak unboxing.
W zasadzie w kontekście wykonania, użytych materiałów i samego w sobie wyglądu to… nie znajdziemy tutaj wielu różnic, a już na pewno nie znajdziemy różnic znaczących względem poprzedniego modelu z dopiskiem (2).
Są te same materiały, gdzie prym wiodą transparentne tworzywa sztuczne. Niestety, etui tak, jak w przypadku poprzednich odsłon słuchawek bezprzewodowych od firmy Carla Pei, tak i tutaj będzie rysowało się niesamowicie łatwo. Jest ono dosłownie takie same, jak w przypadku „dwójek”, jednak zamiast napisu ear (case), mamy napis NOTHING.
Mam wrażenie, że „pokrywa” jest nieco luźniejsza, niż w przypadku posiadanych przeze mnie Nothing Ear 2. Słuchawki z kolei na pierwszy rzut oka nie różnią się niczym, ale po głębszej analizie, znajdziemy parę różnic:
Jak widać, zostały nieco zmienione, a czy wpłynęło to na ich użytkowanie? O tym w dalszej części tejże recenzji. Warto jeszcze zaznaczyć, że etui ma bardziej… „ostre”? Krawędzie, w porównaniu z „dwójkami”, co nie jest oczywiście plusem.
Generalnie rzecz biorąc, można powiedzieć, że poziom został podtrzymany i mamy do czynienia z dobrze wykonanymi słuchawkami.
Z jednej strony można byłoby pomyśleć, że tak małe zmiany nie odbiją się jakkolwiek na wygodzie. Z drugiej jednak – mają na nią wpływ. Nie jest on duży, aczkolwiek dla mnie odczuwalny. Nothing Ear 2 były i nadal są jednymi ze słuchawek, które pasowały (pasują) wręcz idealnie do moich uszu, czego niestety o nowy Nothing Ear powiedzieć nie mogę.
Po zmianach rozmiarów odczuwam, że słuchawka gorzej „siedzi” w lewym uchu, w porównaniu do swojego poprzednika. W kontekście izolacji, jest nieco gorzej, jest też uczucie, jakby miała wypaść, choć jest na optymalnej głębokości. Prawa z kolei nieco bardziej „naciska” w ucho, przez co je trochę męczy. Tych różnic w „dwójkach” prawie nie było pomiędzy obydwoma uszami (oraz nadal nie ma, sprawdzałem).
Tutaj jednak firma Carla Pei się moim zdaniem nie popisała. Określenie ich dobrymi pod kątem wygody będzie nadal prawdą, jednak nie są już to słuchawki, gdzie mógłbym się rozpływać nad tym, jak wygodne (w moim przypadku) są.
Przywołam tutaj znowu brak dodatkowych rozmiarów gumek – te mogłyby uratować sytuację. Niestety, ani S-ka, ani L-ka nie zmieniają tej sytuacji w pozytywny sposób.
Mamy tutaj dokładnie taki sam system sterowania, jaki obserwowaliśmy w Nothing Ear 2, to też wygląda on tak:
Panele dotykowe (a raczej ściskowe) również nie zostały zmienione. Całość działa identycznie, więc można zwyczajnie skwitować, że jest sporo opcji personalizacji, a i nie ma jakichkolwiek problemów z tym „rozdziałem”.
Największą zmianą są niewątpliwe nowe przetworniki ceramiczne, które firma z Londynu zastosowała w swoich najnowszych słuchawkach bezprzewodowych. Czy jednak odbiło się to jednoznacznie pozytywnie na tym, jak radzą sobie TWS-y w poszczególnych pasmach i scenariuszach?
Zaznaczę tylko, że testy przeprowadzałem z już skonfigurowanym brzmieniem spersonalizowanym. Jest to to samo rozwiązanie, co w poprzednikach – przechodzimy przez „test słuchu”, by aplikacja dopasowała equalizer pod nasze uszy.
Tutaj słyszymy poprawę względem jedynek. Całość jest jeszcze lepsza pod kątem dynamiki, a także „zejścia”, czy samej głębi brzmienia. Oprócz tego warto powiedzieć, że nowe słuchawki są głośniejsze – dużo głośniejsze od poprzedników.
Wracając jednak do niskiego pasma, jest zwyczajnie soczyste, mięsiste i dobrze wyważone. Ciężko powiedzieć, czy w tej kwocie można było zrobić coś lepiej pod kątem lubianego przez wielu basu.
Moim zdaniem nie jest tutaj ani lepiej, ani gorzej względem poprzedniego modelu. Jest głośniej tak, jak już wspomniałem, więc można powiedzieć, że niejako jest ona trochę bogatsza, bardziej „wybrzmiewająca”.
O Panie… Znaczy, nie jest źle, od tego zacznijmy. Nie jest też jednak dobrze, jest zwyczajnie „w porządku”, nie ma poprawy względem Nothing Ear 2, tylko wręcz regres pod tym względem. Niestety, mniej szczegółów, bardziej „świszczący”. Zwyczajnie nie podtrzymany poziom, który niejako ustalał poprzednik.
Jest na bardzo dobrym poziomie, ciężko „dosłuchać się”, by któregokolwiek z pasm nachodziło na sąsiednie.
Do przodu oraz na boki, można być z pewnością zadowolonym, jest naprawdę „sporo siania”, jednak w tył nie jest już kolorowo. Powiedziałbym, że w porównaniu z Ear 2, jest lepiej w pierwszym przypadku i gorzej w drugim.
Jest zwyczajnie niskie oraz umożliwia przyjemną rozrywkę przy grach, w których ten czas reakcji jest ważny. Oprócz tego na minus jednak trochę opóźnienie sterowania, które jednak nie jest tak duże, jak w przypadku konkurencji zwykle to bywa.
„Dwójki” posiadały naprawdę fajnie brzmiące oraz radzące sobie w różnych warunkach mikrofony. Jak będzie z nowymi Nothing Ear? Przesłuchajmy próbki w cichym otoczeniu:
Oraz takiej w głośnym:
Teraz sobie o tym porozmawiajmy. Jak można usłyszeć, prezentują one wysoki poziom, naprawdę dobrze radzą sobie z odwzorowaniem głosu oraz z redukcją szumów, co słychać szczególnie w drugim „klipie”. Tutaj Nothing Ear zrobiły progres względem swoich poprzedników.
Krótko mówiąc, tak, zostało to podtrzymane. ANC nadal sprawuje się bardzo dobrze, chociaż działa „trochę” inaczej, bardziej… równo? Tak bym to określił. Oczywiście odnosi się to do odcinania poszczególnych partii dźwięków, które miałyby do nas dojść.
W kontekście trybu transparentnego, nadal jest to jeden z top-owych w swojej klasie, a nawet w porównaniu z droższymi słuchawkami bezprzewodowymi dostępnymi na rynku. Nieco podbarwia „basowo”, jednak nie jest to szczególnym problemem. Warto wspomnieć, że jest słyszalnie mniej szumów, niż w przypadku Ear 2.
Wiele w aplikacji, która obsługuje każdy sprzęt audio od firmy Carla Pei się nie zmieniło w kontekście nowych Nothing Ear. Jedynie co, to doszły funkcję dla tego konkretnego modelu, których nie uświadczymy w poprzednikach.
Mowa tutaj chociażby o „wzmocnieniu basów”, które jest 5-stopniowe, a standardowo ustawione na „trójkę”. Oprócz tego widzimy ten sam equalizer z funkcją dopasowania brzmienia do naszego słuchu, sterowanie ANC/ trybem transparentnym, a także możliwość personalizacji sterowania.
Jak można było zauważyć w kontekście specyfikacji, mamy tutaj do czynienia z teoretyczni dużo lepszą baterią. Czy producent spełnia założenia, które sam obiecuje? Podczas moich testów powiedziałbym, że dało się odczuć lepsze działanie akumulatorów omawianych słuchawek.
Czasowo jest to zawsze trochę ciężko oszacować, aczkolwiek 85-95% deklarowanych wartości jest do osiągnięcia. Daje nam to naprawdę dobre słuchawki pod tym względem na tle konkurencji.
Jak to mawiał klasyk, „trudne się wylosowało”. Nothing Ear to niezaprzeczalnie bardzo dobre słuchawki, które jednak mają swoje „bolączki”, czy też niekiedy „nie dowożą” względem poprzedniej generacji. Stosunek cena-jakość… dostępne są w kwocie 679 złotych, czyli za nieco mniej, niż w przypadku premierowej ceny Nothing Ear 2. Myślę, że jest to uczciwa cena za taki sprzęt, porozmawiajmy jednak o jego zaletach oraz wadach.
Oczywiście zastosowanie kodeków Hi-Res to zawsze dobra informacja, tak samo, jak wysoka jakość wykonania testowanych słuchawek. Idąc dalej, wymienić należy bogate oraz możliwe do spersonalizowania sterowanie, a także soczysty, precyzyjny bas, przechodząc płynnie do kwestii dźwiękowych.
Oprócz niego na uznanie zasługuje średnica, która zwyczajnie utrzymała poziom z Nothing Ear 2, przy czym całość jest głośniejsza. Nie można narzekać na separację pasm, a także szerokość sceny w kierunku przód – boki. To nie wszystkie zalety, należy wspomnieć o niskim opóźnieniu, a także bardzo dobrych mikrofonach.
Kolejnymi plusami są skuteczne ANC, czy świetny tryb transparentny (naprawdę jest bardzo przyjemny). Na koniec należy wymienić ładną i funkcjonalną aplikację, czy poprawioną względem Nothing Ear 2 baterię.
Prawie 7-stów, a dostajemy jedynie 2 pary tipsów i przewód? No, nie postarał się Pan, Panie Carl Pei. Personalnie (bo jak w sumie inaczej?) wymieniłbym tutaj niższy poziom wygody w porównaniu z Nothing Ear 2. Brzmieniowo z kolei, poprzednik miał lepszy sopran, ale kto wie, może aktualizacje to naprawią.
No i końcowo, scena zrobiła się trochę węższa w tył, co również nie jest na plus.
Brakuje mi czegoś, co by mnie jednoznacznie (no, może prócz basu) zachęciło do ewentualnej zmiany Nothing Ear 2. Zwyczajnie nowe Nothing Ear nie są „na tyle dobre”, by był sens zmieniać „dwójki” na nie, więc ze swojego punktu widzenia – pewnie nie, chyba, że obecne by mi zwyczajnie się zepsuły / zgubiły.
Tymczasem niedługo zapraszam na test Nothing Ear(a), czyli „budżetowego” podejścia do tematu TWS-ów przez firmę z Londynu.
Cya!
ZALETY
|
WADY
|
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.
Zadebiutował OPPO Find X8 Pro: superflagowiec stworzony z myślą o Europie, a co za tym…
Podkręcony Snapdragon 8 Gen 3 w połączeniu z 7000 mAh to marzenie niejednego ManiaKa. Sam…
Z zakupem telefon do zdjęć czekasz do premiery Huawei Mate 70? Możesz mieć rację, bo…
Seria vivo S20 zaoferuje użytkownikom mocarną specyfikację. Zwłaszcza vivo S20 Pro zapowiada się na jednego…
Aplikacja Uber wzbogaca się o udane nowości, które mogą przydać się także w okresie świątecznym.…
Najbliższy weekend może być uciążliwy dla klientów banku mBank. Bank zaplanował przerwę w działaniu swoich…