Siedzisz wygodnie na kanapie i zajadając popcorn oglądasz mecz Ligi Mistrzów. Niespodziewanie słyszysz pukanie do drzwi. Otwierasz, a tam Twój lekarz w towarzystwie medyków. „Dobry wieczór, panie Kowalski. Jesteśmy jak najszybciej się dało. Za 10 minut będzie miał pan zawał”, słyszysz. Science-fiction? Niezupełnie. Wiele wskazuje, że właśnie do takiej rzeczywistości dążą lekarze i… producenci elektroniki użytkowej.
Bycie „fit” jest teraz modne. To woda na młyn dla producentów urządzeń mobilnych, którzy starają się nas przekonać, że gadżety wyposażone w różnego rodzaju czujniki biometryczne są właśnie tym, czego potrzebujemy. Samsung, Sony, a nawet Apple są zdania, że segment opieki zdrowotnej w przeciągu 10-15 lat diametralnie się zmieni. Podobnie jak teraz rozmowę z przedstawicielem banku, za kilka lat konsultację z lekarzem będzie można przeprowadzić drogą telefoniczną. Oczywiście, nie wydarzy się to, póki giganci elektroniki w końcu nie dojdą do porozumienia, jak powinien wyglądać i do czego tak naprawdę służyć smartband.
Każdy chce być zdrowy, każdy chce smartbanda
Po niedawnej premierze Apple Watch, już chyba każdy liczący się producent rynku mobilnego ma lub niebawem mieć będzie w swojej ofercie urządzenie naręczne – smartband lub smartwatcha – w które da się wpakować całą masę czujników monitorujących stan zdrowia użytkownika. Nie jest to przypadek, bo futurolodzy przewidują, że za około dekadę nie będzie już kolejek do lekarzy. Ba, nawet może nie być wizyt w gabinecie jako takich, bo wszystko – od badania, przez diagnozę po wystawienie recepty – odbywać będzie się mobilnie. Wbrew pozorom taka wizja nie jest z gatunku tych „niemożliwych”. Przecież przed 2001 r. i pionierską wyczynem Jacquesa Marescauxa, nikt nie przypuszczał, że operacje chirurgicznie będzie można przeprowadzać na odległości tak duże jak te dzielące Strasburg i Nowy Jork.
Idea połączenia aparatów monitorujących stan zdrowia pacjentów ze smartfonami jest przykładem rozwoju technologicznego zmierzającego we właściwym kierunku. Cechuje go bowiem troska o zdrowie i życie człowieka, a nie tylko wyszukany sposób na zapewnienie mu rozrywki czy nowej formy komunikacji. Dziedzina nazywana kolokwialnie „m-health” może doprowadzić do drastycznego zmniejszenia kosztów i usprawnienia leczenia. Może, bo na ten moment jeszcze raczkuje. Specjaliści przekonują, że dane zbierane od pacjentów będą albo okazjonalnie (w przypadku osób zdrowych), albo regularnie (w przypadku osób zagrożonych chorobą), a nawet 24 godziny na dobę (w przypadku tych przewlekle chorych). Stan zdrowia będzie automatycznie monitorowany przez specjalne algorytmy, a nad całością czuwać będzie człowiek, a dokładniej technik mający stały kontakt z lekarzem. W dalszej przyszłości futurolodzy przewidują wyeliminowanie z tego łańcucha technika, przez co dane zbierane od pacjenta będą wędrowały po linii prostej.
- Zobacz również | Sprawdzamy, które części ciała już można zastąpić
Takie podejście do opieki zdrowotnej ma sens, bo na całym świecie największym problemem tego elementu życia społecznego jest mała efektywność, wynikająca z długich kolejek do lekarzy. O tym, że w Polsce na wizytę do specjalisty (państwowo) trzeba naczekać się całe miesiące (żeby nie powiedzieć – lata), wiedzą chyba wszyscy, którzy w swoim życiu mieli do czynienia nie tylko z prywatnym sektorem opieki medycznej. W Stanach Zjednoczonych rewolucja już się rozpoczęła – w ubiegłym roku aż 600 mln $ zostało zainwestowanych w rozwój urządzeń m-health. Kiedy do powszechnego obiegu trafią urządzenia naręczne, w tym prawdopodobnie najbardziej perspektywiczny pod tym kątem Apple Watch (i wciąż tajemnicza aplikacja iHealth), koszty te będą jeszcze większe. Ale stały monitoring pacjenta szybko przyniesie wymierne korzyści.
Nike i Jawbone już to mają
Wszystko to brzmi pięknie, ale w takim razie dlaczego wciąż jeszcze nie obserwujemy zalewu rynku medycznymi urządzeniami naręcznymi? Przecież firmy takie jak Nike, Fitbit czy Jawbone, już od jakiegoś czasu wykonują opaski sportowe, które pozwalają ludziom monitorować swoje tętno, spalanie kalorii czy regularność oddechów podczas uprawiania sportów. Pójście krok dalej i pomiar ciśnienia tętniczego czy choćby stopnia nawodnienia organizmu, nie powinien być problemem – przynajmniej z czysto technicznego punktu widzenia. Ale nie wystarczy stworzyć funkcjonalny smartband, by otworzyć sobie drzwi do opieki zdrowotnej przyszłości. Obok gadżetów trzeba mieć także dobre zaplecze serwerowe (dane muszą być gdzieś magazynowane) i odpowiednią grupę naukowców nauk biologicznych, nie tylko inżynierów i programistów. Trzeba zintegrować zespół interdyscyplinarny, który podejdzie do problemu od różnych stron.
Dobrze robi to firma Google, która pracuje nad opracowaniem soczewek kontaktowych zawierających niewielki układ scalony i czujniki, mierzące poziom glukozy we łzach chorego na cukrzycę pacjenta. Inną ciekawą opcją jest aplikacja mobilna BiliCam, która wykrywa żółtawy odcień skóry u dzieci, będący oznaką zbyt wysokiego poziomu bilirubiny, a co za tym idzie – rozpoznanie żółtaczki w zaledwie kilka minut. Naukowcy z Washington University w St. Louis natomiast stworzyli metodę wizualizowania, która przewiduje punkty osłabienia tkanek. W praktyce działa to tak, że drobne urazy kości czy naprężenia mięśni, mogące przeobrazić się w poważną kontuzję, będą wykrywane zanim faktycznie się pojawią. A Qualcomm stworzył nawet specjalny wydział m-health – Qualcomm Life – który ma ułatwić firmom z branży medycznej łączyć dane o zażywanych lekach, medykamentach w fazie testów oraz tych, które można przepisać pacjentowi. Warto w tym miejscu wspomnieć także o firmie Apple, która w grudniu uzyskała patent na wprowadzenie technologii notujących pracę serca. Najprawdopodobniej ujrzymy ją już w 2015 r., kiedy Apple Watch trafi do sprzedaży. Wymieniać tak można by naprawdę długo…
Wszystko to jest pokłosiem prostego pomysłu, by przy użyciu urządzenia elektronicznego monitorować pracę organizmu i utrzymać odpowiedni reżim treningowy podczas ćwiczeń. Teraz za niecałe 200 $ można już kupić mocowane do smartfona niewielkie urządzenie, które pozwala pacjentowi na wykonanie elektrokardiogramu poprzez umieszczenie dwóch palców na metalowych płytkach. Wynik może zostać wysłany bezpośrednio do lekarza, przez co, będzie on w stanie zareagować – jak we hipotetycznym wstępie do tego artykułu – zanim coś złego zacznie się dziać. To także duże pole do oszczędności, bo w USA przeciętny dobowy koszt pobytu chorego w szpitalu wynosi ponad 4000 $.
Elektronika użytkowa z czujnikami biometrycznymi to także doskonałe pole do sprawdzenia, czy pacjenci zażywają przepisane im leki w odpowiednich przedziałach czasowych. Funkcjonalnych przykładów już teraz jest całkiem sporo: firma Propeller Health sprzedaje urządzenia montowane na inhalatorach astmatyków, które sprawdzają ich użycie, a Proteus Digital Health testuje inteligentne kapsułki, w których obok leku znajduje się miniaturowy, biodegradowalny sensor, przesyłający lekarzowi informację zwrotną, gdy znajdzie się w przewodzie pokarmowym. Wbrew pozorom taka kontrola jest konieczna, szczególnie w przypadku osób cierpiących na choroby neurodegeneracyjne lub starszych pacjentów.
Co na to lekarze?
Okazuje się, że jednym z największych hamulców w rozwoju m-health są… lekarze. Konserwatyzm opieki zdrowotnej, a szczególnie prywatnie praktykujących specjalistów (którzy na wizycie każdego pacjenta zarabiają) jest zatrważający. Takie podejście do usług medycznych może natomiast okazać się zbawieniem dla publicznej służby zdrowia, która wyraźnie skróci kolejki do lekarzy i poprawi ogólną skuteczność podejmowanych terapii.
Przeciwnicy wprowadzania tego typu innowacji, a także niektórzy ubezpieczyciele, sugerują, że stałe monitorowanie stanu zdrowia pacjenta może doprowadzić do wybuchu prawdziwej epidemii hipochondrii. Do lekarzy będą tłumnie napływać przewrażliwione osoby, zaniepokojone pojedynczym nieprawidłowym odczytem lub wynikiem telebadania. Z drugiej strony, gdyby tak właśnie miało być, to dzisiaj do lekarza ludzie przychodziliby z najbardziej absurdalnymi błahostkami, a dobrze wiadomo, że tak nie jest. Jak jest to możliwe, każdy woli wyleczyć się „domowymi sposobami”. I właśnie potencjalne niebezpieczeństwo tych „domowych sposobów” monitorujące nasz stan zdrowia urządzenia naręczne by zniwelowały.
- Zobacz również | Antykoncepcja przyszłości
Całkiem niedawno amerykański operator telekomunikacyjny – firma Verizon – wprowadził do oferty usługę pozwalającą na połączenie z dyżurującym lekarzem poprzez wideokonferencję z urządzenia mobilnego. Dzięki temu, wiele osób niewymagających hospitalizacji, może uzyskać błyskawiczną informacje od lekarza, a nawet zamówić receptę do najbliższej apteki. Co ciekawe, technologia pozwala na zapisanie przeprowadzanej telekonferencji w chmurze i pokazanie jej własnemu lekarzowi podczas następnej wizyty. Verizon przekonuje, że wprowadzenie takiej funkcjonalności zmniejszy liczbę niepotrzebnych wizyt w szpitalnych oddziałach ratunkowych i ułatwi konsultacje medyczne podczas wyjazdów poza miejsce zamieszkania.
Trudno powiedzieć czy i ewentualnie kiedy podobne usługi będą dostępne w Polsce. Oby na ich wprowadzenie nie trzeba było czekać tak długo, jak teraz na wizytę do neurochirurga czy onkologa w ramach NFZ…
Zainteresował Cię artykuł? Zobacz też inne maniaKalne felietony.
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.