Qualcomm jest królem wśród producentów układów do urządzeń mobilnych i to jest fakt, z którym ciężko dyskutować. Jednak kilka ostatnich wpadek i swego rodzaju konserwatyzm przy tworzeniu nowych procesorów może mocno nadszarpnąć silną pozycję Amerykanów.
Qualcomm dostarcza procesory każdemu liczącemu się producentowi urządzeń mobilnych – te potem trafiają do smartfonów z różnych półek cenowych. Nie da się ukryć, że to dzięki Amerykanom nawet statystyczny Kowalski może cieszyć się z miarę sprawnie działających telefonów, zwłaszcza gdy na rynek trafił Snapdragon 400.
Zapewne większość z was puka się teraz w czoło, bo przecież układ ten nie należy do najmocniejszych, więc o jakiej sprawności mowa? Otóż zwróćcie uwagę na to, że SD 400 zapewnił zeszłorocznym średniakom wydajność bardzo zbliżoną do dwuletnich flagowców (dzięki czemu flagowiec 2012 = średniak 2014), gdy w tym roku taka sytuacja nie ma miejsca (czyli flagowiec 2013 > średniak 2015). Sam miałem przyjemność korzystać z LG G2 mini, który dzięki temu układowi mógł pracować stosunkowo sprawnie, zwłaszcza w połączeniu z dopracowanym oprogramowaniem. Jednak teraz sytuacja wygląda zgoła inaczej.
Jak zapewne wszyscy się orientujecie, teraz najbardziej popularnym procesorem zarówno w półce średniej, jak i budżetowej (choć w wielu przypadkach to ta sama półka, ale problemy z akceptacją tego stanu rzeczy mają producenci smartfonów) jest Snapdragon 410, który teoretycznie lepszy od swego poprzednika jest tak naprawdę kolejną wariacją na temat, ponieważ wydajność wzrosła iluzorycznie – mniej więcej o 10%. Mogłoby się wydawać, że jest to stan przejściowy i Qualcomm po prostu daje sobie czas i zbiera siły, by później nas zaskoczyć. I jak się okazało zaskoczył negatywnie, przynajmniej mnie.
Oprócz popularnego Snapdragona 410 na rynku pojawił się również model 615, który teoretycznie jest następcą Snapdragona 600, ale w praktyce jest od niego tylko bardziej energooszczędny, bo w kwestii wydajności trochę mu do swojego protoplasty brakuje (zwłaszcza w kwestii układu graficznego, który jest dwukrotnie wolniejszy od Adreno 320 z poprzednika). Z tych kilku powodów czekałem na nowe układy Qualcomma z rodziny 4xx i 6xx, które mogłyby po raz kolejny popchnąć urządzenia z półki średniej i budżetowej do przodu, na czym skorzystaliby biedniejsi, a jednak nadal wymagający użytkownicy. Tymczasem Qualcomm postanowił zaprezentować sporą gromadkę nowych procesorów, tj. Snapdragony 212, 412, 415, 425, 616, 618, 620 i dwie dzisiejsze nowości – 430 i 617. Nie byłoby w tym nic złego – po prostu producent dalej rozwija swoją ofertę. Ale szybki rzut oka na specyfikację wszystkich tych układów doprowadza do dość nieciekawych wniosków.
Aż pięć z dziewięciu z tych układów opiera się wyłącznie na 8 rdzeniach Cortex-53 (jak to pięknie brzmi z punktu widzenia marketingu), które różnią się między sobą maksymalnym taktowaniem (od 1,2 do 1,7 GHz). W przypadku SD412 mamy 4 takie rdzenie, SD618 i 620 są za to wyposażone również w sporo wydajniejsze rdzenie Cortex-A72.
Przez to wszystko mam dziwne wrażenie, że w Qualcommie chyba ktoś się pogubił, albo raczej zapadł na dziwną chorobę, którą można nazwać syndromem MediaTeka. Jego objawy można scharakteryzować dwoma słowami – więcej rdzeni (albo jak wolą niektórzy ,,wincyj rdzeniuf”). O co w tym wszystkim chodzi chyba wszyscy doskonale wiemy, bowiem główną strategią tajwańskiego konkurenta jest właśnie mnożenie rdzeni w swoich układach, co swego czasu wyśmiewał sam Qualcomm, który teraz postanowił pójść jeszcze dalej – zmieniając taktowanie pojedynczego rdzenia o 100 MHz w jedną bądź drugą stronę stworzył mnóstwo nowych układów, których wydajność będzie bliźniacza.
Porównywalna wydajność wszystkich tych procesorów wynika ze specyfiki rdzeni Cortex-A53, które są stworzone z myślą o energooszczędności. Są to następcy popularnych rdzeni Cortex-A7 i są od nich 75% 25% szybsze (w stosunku rdzeń do rdzenia o tym samym taktowaniu), więc nie mają specjalnego startu np. do Kraitów 300, znanych chociażby ze Snapdragona 600, a te braki nadrabiają liczbą rdzeni, a w przypadku MediaTeka także podkręcaniu ich taktowania do absurdalnych poziomów. Jednak należy pamiętać o jednej prostej zasadzie – pchła zawsze pozostanie pchłą, nawet jeśli będzie ich gromada.
Nie mówię tym samym, że układy oparte na Cortexach-A53 są złe, bo mogą zagwarantować całkiem niezłą wydajność, zwłaszcza mniej wymagającym użytkownikom. Sam korzystam z urządzenia opartego na 8 tych rdzeniach, co w połączeniu z 2GB pamięci operacyjnej RAM zapewnia mi przyjemne korzystanie z telefonu. Jednak phablet ten kosztował mnie 849 złotych, a urządzenia oparte na Snapdragonie 615 bywają sporo droższe i mam wrażenie, że podobnie będzie z jego następcami. I tutaj Qualcomm może polec, ponieważ wydajność praktycznie się nie zmienia, ale cena może rosnąć – zwłaszcza biorąc pod uwagę przeznaczenie Snapdragona 617, który ma trafić do urządzeń z półki super średniej. A to już brzmi jak ponury żart.
Mam nadzieję, że Qualcomm prędzej czy później się otrząśnie, ponieważ nowa oferta firmy w moich oczach strasznie się ,,zMediaTekowała”. I co najciekawsze najwięcej zyskać na tym wszystkim właśnie MediaTek, który ciągle nie ma większych szans w półce premium, tak oferując podobne wydajnościowo układy w półce średniej za mniejsze pieniądze może sporo ugrać. Mimo wszystko jednego mi bardzo szkoda – zapowiada się na to, że średniaki ciągle wydajnościowo będą dreptać w miejscu, gdy flagowce znowu przeżyją olbrzymi skok na tym polu. Wychodzi więc na to, że za wszystko trzeba płacić, by dostać prawdziwego steka (bo nawet Snapdragon 620 swoje będzie kosztował, mimo że nie będzie to flagowy procesor); inaczej trzeba spodziewać się starych kotletów, nawet jeśli okraszone są pięknie wyglądającymi na papierze 8 rdzeniami i 64 bitami. Ale marketing to nie wszystko i pora to wreszcie zrozumieć.
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.