Przedsprzedaż smartfonów to zjawisko według mnie samo w sobie już nieco osobliwe, podobnie jak każda forma kupna czegoś, co jeszcze nie zdołało pojawić się na rynku. Ale żeby płacić za to, żeby mieć możliwość kupna telefonu? Tego jeszcze nie grali.
Biorąc pod uwagę, że branża smartfonów w znacznym stopniu wyhamowała, a cyferki dla wielu koncernów technologicznych nie są już tak zadowalające jak chociażby rok czy dwa lata temu, wydawało mi się, że wreszcie to branża zacznie zabiegać o klienta, a nie na odwrót. Jasne, znajdziemy kilka jaskrawych przykładów, takich jak np. maksymalne obniżanie marży przez Xiaomi, co objawia się niskimi cenami ich sprzętów, ale znakomita większość największych producentów po wyrobieniu odpowiedniej marki po prostu „jedzie” na swoim technologicznym dziedzictwie. Wydaje się jednak, że branża zmierza w stronę dość nieoczekiwanego absurdu.
Pre-ordery – inwestycja daleka od pewności
Do tego stopnia, że na rynku pojawiają się różnego rodzaju przedsprzedażowe oferty, które z prawdziwymi okazjami często nie mają niczego wspólnego. Ja osobiście nie jestem fanem jakichkolwiek zakupów przedpremierowych – zbyt często widuje się osoby, które przejechały się na zbytnim zaufaniu dla twórców oczekiwanej rzeczy, bym był w stanie kupić coś bez pierwszych recenzji czy testów.
Tak dzieje się w przypadku smartfonów, co potwierdzą chociażby osoby, które miały przyjemność zakupić wybuchowego Galaxy Note 7, tak dzieje się w branży gier, gdzie regularnie jesteśmy zasypywani tytułami, które nie spełniają oczekiwań mocno rozbuchanych przed premierą.
Generalnie jednak jestem w stanie zrozumieć tych, którzy decydują się na zamówienia przedpremierowe – producenci regularnie kuszą różnymi rabatami, dzięki którym zakup smartfona w specjalnej cenie przed oficjalnym wypuszczeniem produktu do sklepów jest niejednokrotnie znacznie korzystniejsze niż w późniejszych promocjach.
Jest w tym szczypta ryzyka, ale przecież w sumie istnieje instytucja zwrotu produktu czy też gwarancji. O ile więc instytucja „pre-orderów” z punktu widzenia klienta-fana jest zrozumiała, tak praktyka płatnego rezerwowania miejsca w kolejce do zakupu smartfona to już jest jakieś kompletne szaleństwo.
Opłata za rezerwację… miejsca w wirtualnej kolejce?
Honor ogłosił bowiem właśnie, że rozpoczyna sprzedaż rezerwacji do kupna swojego nowego urządzenia, czyli Honor Play. Możliwość ustawienia się w wirtualnej kolejce kosztuje 16 dolarów, co pozwoli mieć pewność, że dostaniemy swój egzemplarz na własność. Wybaczcie za porównanie, ale to są praktyki rodem z komuny. Smartfon nie jest na tyle luksusowym dobrem, żeby trzeba było stać po niego w kolejce, i to wirtualnej.
Jasne, przez ostatnie lata napatrzyliśmy się na różnego rodzaju wojenki o tani cukier czy roboty kuchenne w dyskontach, ale przecież Honor Play nie jest oferowany w niesamowicie promocyjnej cenie czy z jakimiś atrakcyjnymi gratisami. Będzie dostępny do kupienia w zwykłej cenie, tak po prostu, a jak chcecie go nabyć, to płaćcie i rezerwujcie miejsce.
Jasne – opłata jest w formie depozytu, który zapewne zostanie odliczony od ceny smartfonu. Nie o to jednak w tym wszystkim chodzi – sam fakt, że ktoś żąda zapłaty za ustawienie się w kolejce, jest niedorzecznie głupi, ale też wiele wskazuje, że klienci sami nauczyli producentów smartfonów, że w sumie nie jest to tak idiotyczny pomysł. Ileż to razy słyszeliśmy o tym, że przedpremierowa partia urządzeń została wyprzedana w ciągu kilkudziesięciu sekund, co tyczy się zwłaszcza modeli prosto z Chin. Mam jednak nadzieję, że do takich absurdów w branży nie będzie dochodzić zbyt często, bo naprawdę – jest to mało poważne.
źródło: gizchina
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.