Kilka dni temu jeden z naszych Czytelników napisał, że wielkimi krokami zbliża się stagnacja rynku (mobilnego) i nie będziemy mieli o czym pisać. Wczorajsza noc przyniosła nam jednak prawdziwą petardę: Motorola Mobility zmieniła właściciela. Google kupiło kilka lat temu amerykańską legendę, a teraz sprzedało ją (choć nie w całości) Lenovo. Wiadomość nieoczekiwana, by nie napisać szokująca. Od wczoraj pada pytanie: o co w tym wszystkim chodzi? Też się nad tym zastanawiam…
Już na wstępie zaznaczę, że nie należę do grona osób, które spodziewały się takiego scenariusza. W nocy czytałem opinie, iż transakcja Google i Lenovo była do przewidzenia, że wskazywały na to wszystkie znaki na niebie i ziemi – wystarczyło dobrze się im przyjrzeć. Może faktycznie było to oczywiste, ale najwyraźniej nie jestem aż tak spostrzegawczy. Jeszcze dwa miesiące temu pisałem o ciekawym rozwoju Motoroli pod skrzydłami Google i przekonywałem, iż ich zakrojona na szeroką skalę współpraca ma szansę przerodzić się w coś naprawdę intrygującego i mającego wpływ na rynek. Intryga faktycznie się pojawiła, ale w trochę innym wymiarze.
Dzisiaj można pisać, że mariaż Gogole i Motoroli nie mógł się inaczej skończyć i przyznam, że pół roku temu podpisałbym się pod tym stwierdzeniem obiema rękami. Do sierpnia 2013 roku Google nie wykorzystywało potencjału Motoroli i nie do końca było wiadomo, czy firma ma jakiś pomysł na swój nabytek – gdyby wtedy sprzedali Motorolę, to zaskoczenie byłoby pewnie mniejsze. Sierpień przyniósł jednak premierę smartfonu Moto X i Google pokazało, że coś zaczyna się dziać. Potem potwierdziło to produktem Moto G i wiele osób (w tym ja) ujrzało w tych poczynaniach zapowiedź daleko idących zmian. Na zapowiedziach się skończyło. Ale zacznijmy od początku.
Historia
Część z Was pamięta pewnie dzień, w którym w mediach pojawiła się informacja, że Google wybrało się na wielkie zakupy. Ja pamiętam doskonale – to również był sierpień, ale od tego wydarzenia dzieli nas już trochę czasu (mowa o roku 2011). O tamtych doniesieniach też można powiedzieć, że zelektryzowały rynek – Google potrafi robić niespodzianki i utrzymywać je w wielkiej tajemnicy. Zwłaszcza, gdy w grę wchodzą wielkie pieniądze. Zaraz po komunikacie o przejęciu korporacji Motorola Mobility, pojawiło się sporo pytań o cel tych działań i jednocześnie udzielano na nie odpowiedzi. Snuto różne scenariusze, ale najczęściej przewijał się motyw patentowy.
Dzisiaj temat wojen patentowych nie jest już tak głośny i wałkowany przez media (co nie znaczy, że nastał pokój), ale w czasie przejmowania Motoroli oraz przez kilka kolejnych kwartałów stanowił on jeden z głównych wątków branżowej dyskusji. W sierpniu 2011 roku sam napisałem tekst poświęcony przejęciu i podnosiłem w nim głównie kwestię patentów – odsyłam do wpisu, bo może odświeżyć sprawę i rzucić więcej światła na wczorajsze wydarzenia. Nie brakowało opinii, iż Google było zainteresowane wyłącznie bogatym portfolio patentowym Motoroli, a reszta biznesu to po prostu bagaż, który musieli wziąć na swoje barki.
Transakcja została zamknięta w roku 2012 i branża zastanawiała się, jaki będzie kolejny ruch Google. Gigant z Mountain View wziął się za restrukturyzację biznesu: Motorola opuszczała kolejne rynki, zamykano biura, ucinano etaty. To jednak nie uchroniło producenta telefonów przed słabymi wynikami – kolejne kwartały przynosiły straty idące w setki milionów dolarów, a to obciążało wyniki Google. Akcjonariusze internetowego giganta nie byli zachwyceni i chcieli wiedzieć, kiedy problem zostanie rozwiązany.
Restrukturyzacja i cięcie kosztów to jedno. Google podjęło też kroki, które miały im pomóc odzyskać część z zainwestowanych 12,5 mld dolarów (tyle zapłacono za Motorolę). Gigant z Mountain View sprzedał np. dział Motoroli funkcjonującą na rynku telewizyjnym, co przyniosło mu ponad 2 miliardy dolarów. Swoje miały też z(a)robić patenty.
Wydając grube miliardy na portfolio patentowe przejmowanej firmy, Google wspominało, iż robi to, by zapewnić bezpieczeństwo Androidowi i całemu ekosystemowi. Obrona przed atakami konkurencji to jednak tylko jedna strona medalu – chyba każdy zna stwierdzenie, iż najlepszą obroną jest atak. Ofensywa duetu Motorola-Google przyniosła spodziewane skutki? Zdecydowanie nie. Motorola prowadziła bój np. z Microsoftem i domagała się od tej firmy miliardów dolarów opłat licencyjnych, a tymczasem sąd określił ich wysokość na niecałe… dwa miliony dolarów. Dla decydentów Google to mogła być gorzka pigułka do przełknięcia – okazało się, że patenty nie przeniosą kokosów. Nadal jednak stanowiły one tarczę na wypadek, gdyby inna firma postanowiła uderzyć w Androida czy Google.
Przyczyny sprzedaży
Jeżeli przyjmiemy, że Google kupiło Motorolę wyłącznie dla patentów, to trzeba stwierdzić wprost, że do tej pory fortuny na nich nie zbili. Chociaż z drugiej strony nie można wykluczać, iż brak tych patentów doprowadziłby internetowego giganta oraz jego partnerów do klęsk w sądach i zmusiłby ich do sięgnięcia do kieszeni. Nie zarobili, ale też nie stracili. W ten sposób moglibyśmy podsumować całą sprawę, gdyby nie przywołane już smartfony Moto X oraz Moto G, które w drugiej połowie ubiegłego roku poważnie namieszały w branży. Nie w wynikach sprzedaży i branżowych udziałach poszczególnych korporacji, ale na płaszczyznach prognoz, analiz, marketingu, plotek itd. Wydarzyło się coś intrygującego i wiele osób czekało na kontynuację.
Czy można zwięźle odpowiedzieć na pytanie dlaczego Google nagle porzuciło plan tworzenia smartfonów? Nie, można się jedynie domyślać i spekulować. A zatem, spekulujmy.
Wchodząc na rynek producencki, Google z pewnością zaniepokoiło swoich partnerów. Oto dostawca oprogramowania zamierza produkować sprzęt, posiada przy tym narzędzia oraz środki, by w przyszłości dążyć do zamknięcia ekosystemu. Warto przypomnieć, że gdy Microsoft zaprezentował tablety Surface, jego partnerzy (m.in. Acer oraz HP) nie byli zachwyceni tym pomysłem. Uznali go nawet za niebezpieczny dla obu stron. To było złamanie niepisanej zasady podziału branży na dostawców urządzeń i oprogramowania. Ruch Google nie mógł wywołać innych emocji. Sojusznik wszedł na ścieżkę, która czyniła z niego potencjalnego konkurenta. I to bardzo niebezpiecznego konkurenta.
Google przekonywało swoich partnerów, że nie będzie faworyzowało Motoroli, a inwestycja ma na celu ochronę interesu ich wszystkich – wszak chodziło o bezpieczeństwo ekosystemu Androida. Do sierpnia 2013 brzmiało to przekonująco. Potem jednak pojawił się model Moto X, który pokazał potencjał tkwiący w ścisłej współpracy Google i Motoroli, a następnie na rynek trafiła słuchawka Moto G. Ten sprzęt szybko okrzyknięto mianem hitu i pojawiały się sugestie (niebezpodstawne), że korporacja z Mountain View właśnie rzuciła rękawice swoim partnerom. Okazało się, że sprzęt Motoroli może być nowoczesny, wydajny, a przy tym tani. To był twardy orzech do zgryzienia – nawet dla chińskich graczy.
Android rządzi dzisiaj niepodzielnie na rynku smartfonów (umacnia też swoją pozycję w sektorze tabletów), ale ten stan rzeczy nie musi przecież trwać wiecznie. W ubiegłym roku premierę miała platforma Firefox OS, która okazała się niewypałem, lecz to nie zniechęciło twórców – Mozilla nadal zamierza rozwijać system. Nad własnym OS pracuje Samsung i chociaż trudno stwierdzić, jaka będzie przyszłość tego systemu, to koreański producent teoretycznie ma alternatywę, z której prędzej czy później będzie mógł skorzystać. Mamy też Windows Phone’a – produkt Microsoftu nadal nie zrobił na rynku furory, ale jest systematycznie rozwijany, a korporacja z Redmond stara się pozyskać nowych partnerów i zapewne proponuje im znacznie lepsze warunki niż kilka lat temu. Warto także wspomnieć o platformie COS, czyli chińskim systemie, który ujrzał światło dzienne całkiem niedawno i został zaanonsowany jako alternatywa dla Androida.
Wiele osób może stwierdzić, że wszystkie te systemy nie odgrywają dzisiaj praktycznie żadnej roli w branży i nie stanowią zagrożenia dla potężnego Androida. Sporo w tym prawdy, ale można sobie wyobrazić, iż kolejni producenci zaczynają dostarczać na rynek sprzęt z tymi OS i robić Androidowi konkurencję. Wszystko to z uwagi na własne bezpieczeństwo – uzależnienie się od jednego dostawcy oprogramowania to ryzykowna gra. Zwłaszcza, gdy ów dostawca przejął prawie całkowitą kontrolę nad rynkiem.
Google wprowadziło na rynek smartfony z linii Moto i wybadało sytuację, powiedziało „sprawdzam”, a partnerzy mogli na to odpowiedzieć w sposób, który zdecydowanie nie musiał się podobać decydentom amerykańskiej korporacji. Gigant z Mountain View zaprezentował ciekawe smartfony, ale kolejne kroki Google polegające np. na wprowadzeniu do oferty bardzo tanich modeli (za kilkadziesiąt dolarów) zapewne rozsierdziłyby partnerów. To byłby już jawny konflikt interesów i amerykański gigant musiałby postawić wszystko na jedną kartę: dostarczyć na rynek szeroką ofertę smartfonów Motoroli i to w skali globalnej. Zadanie niezwykle trudne, kapitało i czasochłonne. Kto wie, może nawet niewykonalne. A przy tym obarczone olbrzymim ryzykiem, bo przecież nie można kategorycznie stwierdzić, ze sukces byłby murowany. W przypadku niepowodzenia, Google poniosłoby na rynku mobilnym bardzo poważne straty.
Warto także pamiętać, że sprzedaż sprzętu, nawet na olbrzymią skalę, wcale nie gwarantuje sukcesu. Do swojego biznesu przez ostatnie lata dokładała Nokia, pod kreską jest LG, HTC, straty przynosił też mobilny biznes Motoroli. W przypadku Google mogłoby być podobnie – cięcie kosztów i restrukturyzacja Motoroli nie wyrugowały strat tej firmy. Internetowy gigant przekonał się, że zarabianie na sprzęcie to spore wyzwanie. A z każdym kwartałem może być gorzej: wzrosty sprzedaży w coraz większym stopniu napędzają tanie modele, na których zarabia się relatywnie niewiele. Biorąc pod uwagę koszty całego przedsięwzięcia, a także ryzyko popsucia kontaktów z partnerami, Google mogło po prostu odpuścić i zając się tym, co wydaje się bezpieczne i bardzo dochodowe: rozwijaniem Androida i poszerzaniem jego imperium.
Warunki umowy
Przyjmijmy, że Google pozbyło się Motoroli, bo nie chciało dłużej pompować pieniędzy w ten biznes i jednocześnie odstąpiło od (ewentualnego) planu namieszania w biznesie własnym producentem. Pojawia się pytanie, czy korporacja straciła na tej „przygodzie”? Można oczywiście trafić na stwierdzenia, że zaliczono olbrzymią wpadkę, bo kupiono Motorolę za ponad 12 mld dolarów, potem dokładano do biznesu setki milionów dolarów, a teraz Lenovo kupuje interes za niecałe 3 mld dolarów. Korporacja z Mountain View faktycznie utopiła górę pieniędzy? Zdecydowanie nie.
Po pierwsze, wspominałem już, że internetowy gigant sprzedał część nabytku i odzyskał ponad dwa mld dolarów (2,24 mld). Po drugie, transakcja z Lenovo oznacza odzyskanie prawie 3 mld. Po sfinalizowaniu transakcji do Google trafi teraz 1,4 mld dolarów (z czego 660 mln to gotówka, a resztę stanowią akcje Lenovo), pozostała część wspomnianej sumy ma być spłacona w najbliższych trzech latach. Razem daje to już około 5 mld dolarów. Należy dodać, iż Google kupiło Motorolę, gdy ta miała na kontach prawie 3 mld dolarów. Wspomina się także o operacjach podatkowych, które Google mogło wykonać po przejęciu Motoroli. Gdy zbierzemy wszystkie te kwoty, może się okazać, że Google dołożyło do biznesu zaledwie kilka mld dolarów. Dołożyło? Nie – przecież kupili patenty.
Google zatrzymuje w swoich rękach zdecydowaną większość patentowego portfolio Motoroli. Lenovo przejmuje zaledwie jego część, do pozostałych uzyska dostęp dzięki licencjom. Internetowy gigant wyszedł zatem na swoje: uspokoił partnerów oraz akcjonariuszy (ci pytali, kiedy Motorola przestanie być kulą u nogi), odzyskał olbrzymią część zainwestowanych środków, zyskał patentową tarczę, która z pewnością przysłuży się Androidowi oraz pozostałym projektom Google. A skoro już o tych mowa. Google nie sprzedało Lenovo oddziału Motoroli zajmującego się opracowywaniem nowych technologii, czyli Advanced Technology and Projects Group (jeśli słyszeliście o projekcie Ara, czyli smartfonie modułowym, to powinniście wiedzieć, że nad rozwojem tego konceptu pracuje właśnie wspomniany oddział). Ta część Motoroli zostanie włączona bezpośrednio do Google. Warto dodać, iż nad pracami owej grupy pieczę sprawuje Regina Dugan, czyli była szefowa DARPA (to amerykańska agencja rządowa działająca w obszarze rozwoju nowych technologii).
Amerykańska korporacja pozbyła się smartfonowego biznesu, ale to wcale nie oznacza, że całkowicie rezygnuje z prac nad sprzętem. Wiele wskazuje na to, że po prostu chcą się zająć nowymi kategoriami produktów. Takimi, które za kilka-kilkanaście lat zamienią np. smartfony. Dzisiaj producent rozwija projekt Google Glass – kto wie, jak potoczą się jego losy. I co jeszcze powstanie w laboratoriach amerykańskiego giganta. Może faktycznie nie ma sensu wchodzić na podbijany już rynek i lepiej przygotować się na kolejną rewolucję technologiczną? Rewolucję, w której prym będą wiodły ubieralne gadżety czy może nawet integrowane z ludzkim ciałem. To nie są żarty. Gogole zapewne zaskoczy nas jeszcze swoimi projektami.
Co dalej?
Z jednej strony można mówić o powrocie do status quo: Google dostarcza oprogramowanie, a partnerzy firmy sprzęt. Współpraca powinna się układać, bo żadna ze stron nie wychodzi przed szereg. Faktycznie wraca stare? Nie do końca i tu trzeba przyznać Google, że udało im się upiec jeszcze jedną pieczeń na „transakcyjnym ogniu”. Niedawno w mediach pojawiła się informacja, iż Gogole zacieśnia współpracę z Samsungiem – chodzi przede wszystkim o korzystanie z patentów drugiej firmy. Zyskują na tym obie korporacje i to nie tylko w zakresie bojów patentowych. Możliwe, że bliższa współpraca tych graczy sprawi, że Samsung nie będzie szturmował rynku swoim systemem, a Google pomoże Koreańczykom odeprzeć atak chińskich producentów sprzętu. Uczciwy układ. Warto jednak mieć na uwadze, komu amerykańska korporacja sprzedała Motorolę…
Zapewne za jakiś czas pojawi się tekst, w którym zostaną przedstawione ostatnie poczynania Lenovo, w tym przejęcie Motoroli. Teraz warto jednak wspomnieć, że chińskiemu producentowi udało się tylnymi drzwiami wejść na rynek amerykański (i kilka innych dojrzałych rynków). Lenovo chciało stać się producentem o zasięgu globalnym i właśnie to sobie ułatwiło. Za rozsądne pieniądze. Google pomaga rozwinąć tej korporacji skrzydła, wprowadza chińską firmę na podium największych producentów i… tworzy przeciwwagę dla Samsunga. Amerykańska korporacja nie wycofuje się ze smartfonowego biznesu jako pokonany zawodnik, lecz gracz, który stosuje znaną od tysiącleci strategię dziel i rządź.
Na całą sprawę można też spojrzeć z punktu widzenia USA i Amerykanów. Smartfony z linii Moto miały być swoistym symbolem: to sprzęt nie tylko zaprojektowany, ale też wyprodukowany na amerykańskiej ziemi. To zwiększało cenę, ale też dumę: w końcu telefon, który nie ma napisu Made in China. Czar szybko prysł, bo Chińczycy przejęli nie tylko produkcję (ciekawe, gdzie teraz będzie składany sprzęt Motoroli?), ale całą firmę. Amerykańską legendę. Najpierw wpakowali do swojego koszyka sporą część IBM (niedawno przejęli kolejną część tej korporacji), teraz zabrali się za gracza, który współtworzył rynek mobilny. Wielu Amerykanów zapewne zgrzyta zębami z niedowierzaniem. Nie jestem Amerykaninem, nie zgrzytam zębami, ale zaskoczenie mija powoli…
Zainteresował Cię artykuł? Zobacz też inne maniaKalne felietony.
Dzieci nie ma, w kosmosie nie był, nie uprawia alpinistyki ani innych sportów ekstremalnych, za to od lat dzieli się z maniaKalnymi CzytelniKami swoimi przemyśleniami na temat biznesowej strony sektora IT. Teksty Maćka znajdziecie również na łamach bloga Antyweb.
Chcesz podzielić się z nami swoimi przemyśleniami? Pisz na redakcja@techmaniak.pl. Być może i Twój wpis znajdzie się wśród maniaKalnych felietonów.
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.