Dziś dobiega końca jedna z najbardziej ekscytujących, ale i szalenie nieprzewidywalnych kampanii prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. A zapamiętamy ją nie z wielkich słów, heroicznych czynów i świetnych batalii w debatach, ale często nieudolności kandydatów i tego, że walka w głównej mierze przeniosła się do cyfrowej rzeczywistości.
Często mówi się, że Ameryka dawno nie miała dwóch tak słabych kandydatów, których główna siła oparta była słabościach konkurenta. Tak – zabrakło tutaj wielkich zapowiedzi, planów na poprawę życia mieszkańców USA czy wizji, które sprawiłyby, że postać jednego z kandydatów zostałaby w jakiś sposób zapamiętana na kolejne lata. W zamian za to mieliśmy miłosne skandale (wśród nich kultowy już romans Billa Clintona z Monicą Levinsky) czy też absolutnie puste hasła w stylu „Make America Great Again” czy „I want to be a President of All Americans„. Głębi doszukiwać się w tych zwrotach nie sposób, podobnie jak i sensownego planu na rządzenie. Biorąc pod uwagę przekrój całej kilkumiesięcznej kampanii nie sposób także nie dojść do przekonania, że ani Hillary Clinton, ani Donald Trump nie zauważyli, że agitacja przedwyborcza nie opiera się już tylko na hucznych wiecach, ale także (a może przede wszystkim) w cyberprzestrzeni.
Mimo tego, że dwójka kandydatów radzi sobie w social mediach tak, jak poradziłby sobie wigilijny karp na wodach Morza Martwego, to właśnie to, co działo się w internecie sprawia, że zapamiętamy tę kampanię jeszcze na długi, długi czas.
Donald Trump zasłynął tym, iż w przestrzeni sieciowej stał się ekspertem na tematy wszelakie, o których raczej nie ma zielonego pojęcia. Kilka miesięcy temu zasłynął stwierdzeniem, że produkty Apple należy zbojkotować, bo firma podaje dane radykalnym islamskim terrorystom z Californii…
…a przy tym zasłynął jako miłośnik dużych ekranów w smartfonach:
Ale nie tylko w technologiach Trump potrafił wybitnie zabłysnąć. Wsławił się chociażby osobistymi wycieczkami w stronę przeciwników w pamiętnym dniu 11 września…
… a niestraszne mu są nawet przepowiednie dotyczące braku zmian klimatu (choć to już hit sprzed kilku lat):
Trzeba jednak przyznać, że Trump potrafił także błysnąć ciętą ripostą (choć niezbyt na poziomie) na niezbyt wyrafinowane pytanie Hillary Clinton. Zwrot „Zapytaj Billa” był jedną z kluczowych konstatacji tej kilkumiesięcznej walki, co najlepiej świadczy o jej poziomie.
Z drugiej strony Clinton nie popełniała może aż tak dużych wpadek na Twitterze, ale widać jak na dłoni, że niekoniecznie partia Demokratów chciała oddać social media w jej ręce. To, co jednak stało się podstawą problemów kandydatki na prezydenta USA, to lekkomyślne i dość bezsensowne (a z drugiej strony – być może także świetnie zaplanowane) korzystanie z prywatnych maili i serwerów w celach służbowych. Ukrywanie wrażliwych danych od czasów pojawienia się Wikileaks to języczek uwagi całej amerykańskiej publiki – nie dziwi więc fakt, że to właśnie te zdarzenia zostały wyciągnięte przez przeciwników na światło dzienne, a wznowienie śledztwa tydzień przed wyborami każe stwierdzić tylko jedno – ktoś zaopiekował się ty, by o problemach Hillary Clinton było głośno w kluczowym momencie.
O tym, jaką siłę niosą ze sobą social media w tych wyborach, najdobitniej świadczą decyzje partii republikańskiej, odcinające w ostatnich godzinach wyborów Donalda Trumpa od Twittera – jeden Twitt może przecież zadecydować o tym, ile głosów elektorskich powędruje na konto jednego bądź drugiego kandydata. Warto się zastanowić jednak, czy człowiek, który nie potrafi obsłużyć Twittera, jest w stanie odpowiednio obsłużyć populację 300 milionów ludzi i z powodzeniem kierować jednym z największych światowych mocarstw.
A jak wygląda to w naszym kraju? Cóż, skala korzystania z social media jest na poziomie diametralnie innym niż za Wielką Wodą. Tam w sieci rozgrywają się decydujące pojedynki mające zaważyć na wyniku wyborów, u nas natomiast na najwyższych szczeblach władzy tematem numer 1 jest dyskusja prezydenta Andrzej Dudy z użytkownikiem „seba sra do chleba„…
Zasłynięcie w sieci to natomiast wypadkowa zrobienia nieudanej próby śmiesznego żartu za pośrednictwem wyborczego spotu reklamowego…
…albo błędów ortograficznych w ulotkach reklamowych.
Jak więc widać, skali porównania pomiędzy Polską a USA praktycznie nie ma i pewnie przez wiele, wiele lat nie będzie. Nie da się jednak ukryć, że przeniesienie tak potężnej batalii politycznej w głównej mierze właśnie do sieci to znak czasów, którego nie sposób przeoczyć. Rywalizacja na Twitterze czy Facebooku może być pasjonująca, ale tylko wtedy, kiedy poziomem dostosują się do niej także sami zainteresowani. W przeciwnym wypadku zainteresowanie publiki ustępuje miejsca grotesce i żenadzie.
Ktokolwiek nie zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych – czy pierwsza w historii kobieta, czy ekscentryczny milioner, jedno jest pewne. W kwestii sprawnego poruszania się po sieci przed nimi jeszcze sporo wytężonej pracy.
Źródła zdjęć: salon.com (1), strona PiS (2)
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.